Od kuchni #4 – Jak wymyśliłem język liczący 50 słów

To będzie krótki wpis, ale taka ciekawostka nie zdarza się co dzień. Jakiś czas temu pisałem, po co wymyślać język do fantasy. Przeszukałem wtedy stare szpargały w nadziei odnalezienia moich własnych językowych kreacji. Wówczas się nie udało.

Dziś, zupełnie przypadkiem, przypomniałem sobie, gdzie je trzymam. Zajrzałem do starego zeszyciku i… voila. Mogę się z Wami podzielić czymś, co tworzyłem jeszcze w szkole podstawowej. Olbrzymi sentyment, jaki się z tym wiąże, bardzo utrudnia rzetelną ocenę. Przecież oceniałbym:

  1. Siebie.
  2. Nastolatka.

Jasnym jest chyba, że wobec tego pierwszego nie będę bezstronny, a wobec tego drugiego – niedelikatny.

Mogę jednak napisać o pewnych szczegółach, które zaskoczyły mnie, gdy przejrzałem stare zapiski.

 

Intuicja

język fantasy - skan z notesu 1Obok umieściłem skan jednej ze stron mojego notesika. Ku zdziwieniu trzydziestoparolatka, nastolatek intuicyjnie wyczuł, że słowa dla bohaterów jednoznacznie negatywne, powinny brzmieć twardo. Mimo braku wykształcenia w tym kierunku, umieścił groźnie brzmiące dźwięki „sh” i „kh” w elfickim przekleństwie. Podobnie twarde „h” pojawiło się w słowach takich, jak: „nie” („kehr”) i „zły” („ehar”). A także w słowie „ludzie” („kraun’tah”), którzy także kojarzyli się raczej źle użytkownikom zmyślonego języka.

Jest to o tyle widoczne, że w innych słowach dźwięk ten pojawia się bardzo sporadycznie.

 

Gramatyka

język fantasy - skan z notesu 2Z moich notatek można też wnioskować, że lubiłem gramatykę. Do dziś zresztą lubię – to taka matematyczna strona mojej humanistycznej duszy. Trzecia strona notesu zaczyna się od tabeli z koniugacją czasownika „być.” Zaraz pod tabelą – przykłady zastosowania. Czyżby inspiracja podręcznikiem języka obcego?

Same końcówki fleksyjne „pachną” łaciną na kilometr. Zupełnie nie wiem, jakim cudem – łaciną zainteresowałem się dopiero w liceum. Z internetu też tego nie wygrzebałem, bo wtedy jeszcze nie miałem dostępu do sieci (pamięta ktoś te czasy?). Mógł to być owoc jakiejś wizyty w bibliotece. Biblioteki to w ogóle miejsca godne polecenia, więc przy okazji chętnie zrobię im reklamę.

 

50 słów wystarczy

Na potrzeby mini-powieści, którą wówczas pisałem, 50 słów okazało się być aż nadto. Wyrazy takie, jak „mleko” powstały tylko na potrzeby sceny nauki języka (główna bohaterka przechodzi przyspieszony kurs). Pozostałe pojawiały się jako „wrzutki” tu i ówdzie. Na przykład elf w rozmowie z człowiekiem posługiwał się językiem swojego interlokutora, ale od czasu do czasu dodawał słowo, które nie miało bezpośredniego odpowiednika. Albo nazwy własne, które miały określone znaczenie, często nie były tłumaczone na język ludzi, bo przyjęły się w oryginalnym brzmieniu.

Z perspektywy czasu wydaje mi się, że języka elfów w tamtym tekście użyłem dość rozsądnie i z umiarem. A zresztą, gdyby nawet tak nie było, przecież nie krytykowałbym sam siebie, prawda? Choć na razie nie planuję tworzyć podobnego świata, dobrze wiedzieć, że mam już wypracowaną metodę.

To się pochwaliłem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.