Zacznę od wspomnień. Pewnego dnia w latach 90. dotarło do mnie: kiedy piszesz fantasy, idź na całość. Masz magię? To mało: wprowadź elfy. Masz elfy? Daj im nowy język. No i poszło. Nasycony wiedzą o polskiej gramatyce (efekt uboczny szkolnych konkursów) wymyśliłem elficki czasownik „być” z jego odmianą – trzy osoby, dwie liczby. Porządek.
Nie wiem, czy kiedykolwiek dotarła do mnie świadomość, czego się podjąłem. Być może, gdyby dotarła, w ogóle bym się za to nie brał? Mądrzejszy o studia, naukę kilku języków obcych (w tym dwóch raczej martwych), postanowiłem pochylić się nad pytaniem: po co w ogóle wymyślać nowe języki?
Żeby nie było nudno, cztery powody podzieliłem na trzy głupie i jeden sensowny. Bo tak.
Głupi powód 1: Wymyślony język jest w fantasy potrzebny!
No przecież ci wszyscy elfowie czy tam inne stwory-potwory muszą mówić inaczej. Prawda? (To jest ten moment, w którym odruchowo przytakujesz.) A zatem prosta konkluzja: trzeba im wymyślić język.
Otóż, bzdura. Realnie patrząc, wypowiedzi w wymyślonym języku będzie albo bardzo mało, albo zgoła wcale ich nie będzie. Może nie jestem chodzącym almanachem literatury fantasy, ale na palcach jednej ręki potrafiłbym policzyć dłuższe teksty (wtrącenia) w zmyślonych językach, na które się natknąłem.
A nawet, jeśli już się pojawiają, czy naprawdę muszą być skonstruowane zgodnie z rzeczywistą, choć wymyśloną gramatyką? Czy, jako czytelnik, oczekujesz od autora, że będzie umiał wyjaśnić każde słowo?
Ostatnie lata przyniosły obfitość filmów fantasy. Zwłaszcza produkcje Petera Jacksona nasycone są dialogami w kilku zmyślonych językach (choć oczywiście on sam nie jest ich twórcą). Film to jednak nie literatura. Nawet napisy pojawiające się na ekranie mogą być na dłuższą metę męczące, choć akurat my, Polacy, przywykliśmy do nich. W książce nie ma miejsca na napisy. Dlatego dialogi w obcych językach występują rzadko lub wcale.
Czy zatem naprawdę warto wymyślać język, skoro nie będzie wielu okazji, by go użyć?
Głupi powód 2: Wymyślony język dodaje głębi wymyślonemu światu!
Tak! Kto by nie zazdrościł Tolkienowi tych wszystkich języków? Nie tylko jest ich kilkanaście, ale są ze sobą powiązane i mają historię. To czyni Śródziemie tak pociągającym – wrażenie, że obcujemy z czymś kompletnym a zarazem do końca nie zbadanym.
Jest tylko jedno „ale”: kto przy zdrowych zmysłach zamierza konkurować z profesorem lingwistyki na jego własnym polu? Żeby osiągnąć efekt porównywalny z tolkienowskim uniwersum, trzeba poświęcić lata i mieć naprawdę sporo wiedzy. To nie jest niemożliwe. Każdy rekord da się pobić.
Ale… tak, jest i drugie „ale”… wymyślenie języka to dopiero początek. Trzeba jeszcze umieć go zastosować. Weź taką łacinę: słownik, jakieś tabele gramatyczne itp. A teraz spróbuj ułożyć dłuższe zdanie. Ten język był używany, z pewnością „działa.” Mimo tego napisanie w nim poprawnej wypowiedzi nie jest łatwe.
Z wymyślonym językiem będzie jeszcze trudniej – od razu wyjdą wszystkie braki. Wszystkie niekonsekwencje i zwyczajne błędy w przyjętych założeniach. Wrażenie głębi pozostanie dyskusyjne, a ilość włożonej pracy – ogromna.
Głupi powód 3: Wymyślony język zrobi wrażenie na czytelniku!
To jest po prostu cool! Czy wymyślenie sztucznego języka nie byłoby imponujące? Jak wielu autorów może pochwalić się czymś takim?
A jednak – co innego wymyślić język, a co innego – polec na tym polu. Można faktycznie zrobić na kimś wrażenie, o ile uda się wymyślić nowy język. Ale nawet wtedy zachwyci się tym tylko czytelnik który:
- O tym wie.
- Interesuje się tym.
Jak napisałem wcześniej – w praktyce okazji do użycia wymyślonego języka nie będzie aż tak wiele. A sztuczne ich tworzenie wypadnie niezręcznie. Czy czytelnik będzie miał kiedy się zachwycić?
Po drugie – to, że Ciebie może interesować wymyślenie nowego języka, wcale nie znaczy, że zainteresuje ono czytelnika. Może po prostu wzruszy ramionami. „Więc oni mówią w innym języku, no tak.” I bańka oczekiwań pęka. Ilość zachwytu nie jest wprost proporcjonalna do ilości włożonego wysiłku. Po prostu.
To co? Nie wymyślać nowych języków?
A co w zamian? Propozycji jest kilka, na pewno nie wyczerpię tematu:
- Wymyślenie pojedynczego zdania czy słowa tu i ówdzie może dać podobny efekt, a nie wymaga tyle pracy. Owszem, trzeba zadbać o jakąś spójność, ale to na pewno łatwiejsze niż główkowanie, ile przypadków i jakich ma pojawić się w odmianie rzeczownika.
- Czasem (choć nie zawsze) wystarczy oznajmić, że oto teraz bohaterowie posługują się innym językiem. Jeśli czytelnik ma ich zrozumieć, zastosowanie zmyślonych słów i dorzucenie przypisów z tłumaczeniem tylko utrudni odbiór.
- W skrajnym wypadku można zrobić jak Ben Burtt na potrzeby „Gwiezdnych wojen” – użyć całych zdań z jakiegoś egzotycznego narzecza. Prawdopodobieństwo, że ktoś się zorientuje, jest znikome, a to żaden plagiat. Osobiście nie polecam, ale uczciwość kazała mi zaproponować i takie rozwiązanie.
Czas na obiecany powód czwarty. Jeśli udało mi się przekonać Ciebie, że wymyślanie nowych języków jest bez sensu – nie czytaj dalej! Grozi zmianą zdania.
Jedyny sensowny powód: Wymyślanie języka to wielka frajda.
Tak się składa, że książki zwykle piszą ludzie, którzy na swój sposób pasjonują się językiem. Literaturę fantastyczną zaś pisują osoby, które lubią wymyślać. Połącz te dwa zamiłowania i z dużym prawdopodobieństwem otrzymasz osobę, która lubi wymyślać języki.
Wyobrażam sobie, że kiedy Tolkien konstruował swoje języki, robił to głównie dla przyjemności. A już na pewno – robił to z przyjemnością. Jeśli na koniec uda się ułożyć zdanie w wymyślonym języku, satysfakcja gwarantowana.
Jest z tym trochę jak z wymyślaniem zasad gry, do której potem siadamy z przyjaciółmi. Radość ze wspólnego uczestniczenia w czymś, co najpierw wymyśliło się własnymi siłami, zaciera pamięć o wszystkich trudnościach, które trzeba było pokonać.
Nawet, jeśli język nie zostanie w ogóle wykorzystany, nic nie zmieni faktu, że powstał (choć zapewne w jakiejś kadłubkowej formie). Trening dla komórek mózgowych nie jest sam w sobie zły, a puszczenie wodzy fantazji, dopóki ich efekt nie wyjdzie poza przysłowiową szufladę, nie może raczej nikomu zaszkodzić.
Tu jednak pojawia się ostrzeżenie. Tolkien nie oczekiwał, że wyda słownik – frajda autora nie gwarantuje frajdy czytelnika. Wymyślanie może dać wiele radości, studiowanie – niekoniecznie. Dlatego mój elficki język, który wymyśliłem w latach 90. to w sumie jakichś kilkanaście słów i jedna koniugacja. Zresztą – i tak go gdzieś zapodziałem.
Trafny tekst. Nie uważam się za osobę szczególnie oczytaną, ale tak w tej chwili, na gorąco, wydaje mi się, że jedynym przypadkiem, kiedy warto użyć języka innego niż język całej powieści jest sytuacja, kiedy bohaterowie stykają się z językiem, który jest im samym nieznany. Wtedy zarówno oni, jak i czytelnik (który przecież jakoś się z nimi utożsamia) nic nie rozumieją, i o to chodzi ?
Ewentualnie można do tego dodać jakieś napotykane inskrypcje itp.
Swoją drogą może warto odnieść się do konwencji, jakie przyjmują autorzy literatury nie-fantastycznej, bo przecież to samo się tyczy istniejących w naszym świecie języków obcych. Konwencji tych jest zapewne kilka i również jedne są mniej sensowne a inne bardziej. Mnie np. drażni, kiedy autor wkłada w czyjąś wypowiedź kilka słów w obcym języku po to, żeby zaznaczyć, że cała wypowiedź była w tym języku. Mnie się to wydaje bardziej sztuczne niż umowność pisania wszystkiego jednym językiem. (W “didaskaliach” przecież zawsze można dodać np. “- powiedział płynną francuszczyzną”.)