Trzy stygmaty Philipa K. Dicka – obalanie mitu

Przed laty w mojej wyobraźni powstał pomnik podpisany nazwiskiem „Philip K. Dick”. Liczne rekomendacje i jeszcze liczniejsze ekranizacje jego twórczości mocno usadowiły go w literackim panteonie. Dziś, mam ochotę tego kolosa obalić. Przekonały mnie do tego trzy cechy jego twórczości. Nazwę je trzema stygmatami Philipa K. Dicka.

Philip K. Dick - portretKolos na fantomatycznych nogach

Trudno przeoczyć, że Philip K. Dick to jeden z najchętniej ekranizowanych pisarzy, a wśród autorów sf przebija pod tym względem właściwie każdego. Nic dziwnego, że wielu o Dicku słyszało na długo przed tym, jak miało okazję go czytać. Tak było i ze mną.

Nie zamierzam udawać znawcy. Ta subiektywna analiza, opiera się na dwóch sztandarowych powieściach – „Ubiku” oraz przede wszystkim na „Trzech stygmatach Palmera Eldritcha”. Do obydwu książek podchodziłem na klęczkach, zawstydzony, że „dopiero teraz”. Dick, co tu dużo pisać, ma świetny PR i nastawiałem się na obcowanie z twórcą wybitnym.

Z pewnością przyczynił się do tego również Stanisław Lem, opiewając Dicka jako mistrza „fantomatyki”1. Będę wracał do tego terminu, więc wyjaśnię pokrótce, że odnosi się on do specyficznej technologii, która Lema fascynowała, choć w jego czasie wydawała się czystą spekulacją. Fantomatyka to tworzenie w głowie użytkownika nieodróżnialnych od rzeczywistości wyobrażeń – a wręcz równoległego świata. Skojarzenie z „Matriksem” Wachowskich jak najbardziej uzasadnione.

Dick prezentuje technologię „fantomową” zarówno w „Trzech stygmatach Palmera Eldritcha”, gdzie iluzja indukowana jest za pomocą farmakologii (dwóch rodzajów narkotyków o odmiennym działaniu), jak i w „Ubiku”, gdzie występuje symulacja elektroniczna w stanie pół-śmierci. Ale podobne motywy przewijają się i w innych utworach amerykańskiego autora.

 

1. Wydmuszkowe realia

Wygenerowany przez komputer świat „Matriksa” wydawał się nie całkiem realny takim buntownikom jak Neo czy Morfeusz. Niby wszystko się zgadzało, ale czuli oni, że coś jest nie w porządku. Podobnie w moich oczach światy Dicka przypominają raczej zlepek pomysłów, niż spójną rzeczywistość. Ich logika kuleje, a paradoksy mnożą się wraz z kolejnymi zwrotami akcji.

Chociażby to: z jednej strony wszystkim rządzi pieniądz i każdy jest przekupny, z drugiej – korupcja nie sięga akurat tam, gdzie spodziewalibyśmy się jej najbardziej. W „Trzech stygmatach Palmera Eldritcha” ONZ losowo wskazuje, którzy mieszkańcy Ziemi zostaną powołani na kolonistów. W znanym nam świecie bezduszni biurokraci wykorzystaliby strach ludzi przed przymusowym i bezpowrotnym opuszczeniem Ziemi. Trudno wyobrazić sobie lepszą okazję do przekupstwa.

Tymczasem u Dicka jest inaczej. Szef głównego bohatera to człowiek bardzo wpływowy – rodzaj mafioso, ale w białych korpo-rękawiczkach. Jego podwładny – zawodowy jasnowidz, jest mu potrzebny, ale kiedy on dostaje kartę powołania, monopolista w handlu popularnym psychotropem nie może zrobić właściwie nic. Nie podejmuje nawet próby, z góry wiedząc, że byłaby skazana na porażkę.

Mechanika świata zgrzyta także w obszarach, które nie wymagają tak wiele przemyśleń. Samej technologii używa Dick jako zestawu intrygujących gadżetów. W dodatku wykorzystuje je wybiórczo, nie zwracając uwagi na ich wpływ na różne sfery życia społecznego.

Bohaterowie przemieszczają się tak, jakby ktoś bezrefleksyjnie ścisnął skalę na mapie. Podróż statkiem na satelity Ziemi czy na Marsa, przypomina lot z Nowego Jorku do Los Angeles. Dick po prostu milcząco zakłada, że przemieszczanie się nie nastręcza już ludzkości problemów.

Jednocześnie na Marsie maszyny psują się na potęgę. Właściwie nic nie działa, jak należy, a przy tym żaden z kolonistów nie przymiera głodem, ani nie choruje z odwodnienia. Obraz rozkładu moralnego kolonistów jest dla Dicka tak istotny, że nie zwraca on uwagi na to, czy wizja ta spina się z logiką wykreowanej rzeczywistości. Koparki, kosiarki, stanowią bowiem dekorację, a rowy melioracyjne (niby tak potrzebne) stoją zamulone, zapomniane.

Technologia to jedno, rozwój ewolucyjny człowieka – drugie. Łatwość, z jaką Dick szasta zdolnościami paranormalnymi (choćby zaglądanie w przyszłość), ociera się o niezamierzoną satyrę. Ludzkość przechodzi do porządku dziennego nad istnieniem jasnowidzów, zupełnie nie zgłębiając źródeł takich umiejętności. Jasnowidze służą korporacjom do szpiegostwa przemysłowego i przewidywania mody. Doprawdy, niewielkie miał Dick pojęcie o modzie, jeśli w jego światach potrzebne są do tego osoby ze zdolnościami paranormalnymi…

Philip K. Dick i fantastyczne budynki w Singapurze

Tymczasem potrzeba ledwie kwadransa, by wyobrazić sobie dziesiątki dużo bardziej znaczących zastosowań jasnowidztwa. Leo Bulero, właściciel P. P. Layouts zatrudniał cały sztab jasnowidzów, by wskazywali projekty ubrań i mebli, które „chwycą” w nadchodzącym sezonie. Może to moja megalomania, ale gdybym ja dysponował takim zespołem, szukałbym raczej metod przejęcia całego rynku, a może i (czemu nie?) – świata. Wszak władające ludzkością ONZ zdawało się być niezbyt lubiane przez Ziemian.

Wszystko to prowadzi mnie do jednego wniosku: tak mechanika świata, jak i bohaterowie stanowią tylko tło, płótno, na którym autor maluje swoje przemyślenia. O ile mogę Dickowi wybaczyć takie występki wobec przedstawionego świata (zrzucając wszystko na karb młodego jeszcze w latach 60. sf), o tyle jego niepoważne traktowanie bohaterów uważam już za grzech niewybaczalny.

 

2. Zbyt ciasno skrojone postacie

Gdybym nosił garnitur skrojony jak postacie Dicka, miałbym kłopoty z oddychaniem. Autor nie dba o wiarygodność bohaterów, jedynie o ich dopasowanie – są oni bowiem nośnikami pewnych myśli. Nic dziwnego, że wnioski pojawiają się w ich głowach zawsze wtedy i zawsze w takiej formie, w jakiej jest to potrzebne autorowi. Nie potrafię wyobrazić sobie postaci Dicka poza kontekstem opowiadanych przez niego historii. Mam wrażenie, że nie są autonomiczni.

Przyznaję, że autor dość zgrabnie umie się nimi posłużyć. Postaciom nie brakuje głębi, zagmatwanej przeszłości, dylematów. Jednak ich sposób wyrażania się, czy wnioskowania jest jakby oderwany od ich własnej psychiki, temperamentów. Nigdy nie wymykają się spod kontroli autora, nigdy nie podejmują działań czy myśli, które oddalałyby mnie choć na chwilę od konkluzji, do której Dick prze z pełną prędkością. Są to myśli i działania osób w jakimś sensie nieobecnych; pogrążonych w niekończących się rozważaniach, wyrzutach sumienia i stale tych samych refleksjach. Postacie przypominają przeźrocza, nie żywe osoby.

Lem, chwaląc skądinąd Dicka, zwraca uwagę, iż jego bohaterowie są statyczni – nie podlegają żadnym zmianom w wyniku zachodzących wokół wydarzeń. Autor „Fantastyki i futurologii” (skąd pochodzi ta opinia) przyjmuje constans ich osobowości z dobrodziejstwem dickowskiej konwencji. Mnie uwiera sama konwencja.

Idąc dalej, Lem zestawia Dicka z Kafką, pisząc, że „autorom tym wspólna jest nonszalancja względem kanonów weryzmu” 2. Czyniąc takie porównanie, nestor polskiego sf niezamierzenie robi krzywdę swojemu amerykańskiemu koledze. Kafka bowiem, jakkolwiek posługując się równie fantastycznym zestawem środków, między wierszami miał do powiedzenia znacznie więcej. O czym jeszcze napiszę.

Wracając do bohaterów Dicka, mam nieodparte wrażenie, że wszyscy wspólnie wiosłują ku jednemu celowi, nie oglądając się na boki.

Kiedy Barney Mayerson („Trzy stygmaty…”) wyciąga ze swojego bagażu „Naśladowanie Chrystusa” Tomasza à Kempis, jest to ewidentnie rekwizyt potrzebny autorowi. Bohater sam nie potrafi wytłumaczyć, skąd i po co mu ta książka. Przyznaje, że jej nie czytał. Mój wniosek? Dick potrzebował cytatu z tego średniowiecznego traktatu, dlatego „sprytnie” wsunął książkę do walizki Barneya. Zamiast „Skutecznych technik marketingu” albo „Podstaw wzornictwa przemysłowego”, które pracownik korporacji miałby pewnie i tak w małym paluszku.

Co więcej, cytowany fragment dotyczy akurat przyjmowania trudów jako darów od Boga. Ma on jako-takie zakorzenienie w scenie – prowokuje do rozmowy o trudach bycia kolonistą. Dość słabo jednak wpisuje się w wydźwięk powieści, która nie o trudach zasiedlania nowych planet przecież traktuje.

Być może Dick świadomie (przewrotnie!) nie cytuje np. tego akapitu, który bardziej długofalowo wpasowałoby się w fabułę: „Nie możemy sami sobie zbyt wierzyć, bo często brak nam łaski Bożej i rozeznania. Mało mamy świateł, a i te tracimy przez niedbalstwo. Często bowiem nie dostrzegamy tego, że tak ślepi wewnątrz jesteśmy3”.

Fragment ten zaskakująco trafnie zobrazowałby powszechną pomyłkę co do intencji tytułowego Palmera Eldritcha i działania jego narkotyku Chew-Z. Jednocześnie Tomasz à Kempis zwraca w nim uwagę, że nasze subiektywne postrzeganie rzeczywistości często prowadzi nas na manowce. Czy nie byłby to wspaniały pretekst do poruszenia jednej z głównych myśli powieści – czym jest rzeczywistość i na ile może ona być obiektywna? Niestety, jako się rzekło, cytat ten nie pojawia się w powieści, więc bohaterowie nigdy nie podejmują refleksji w tym duchu, zostawiając całą pracę do wykonania czytelnikowi.

Zarzuciłem bohaterom Dicka pewien brak autonomii i chciałbym to uzasadnić. Prawdą jest, że chwilami (w sprawach mniej istotnych) Dick sili się na udzielenie postaciom charakterystycznego dla nich samych głosu. Niemniej jednak, w kwestiach będących sednem literacko-filozoficznych rozważań myślą oni wszyscy według podobnych schematów.

Philip K. Dick - ludzik

Doskonale widać to w scenach, gdzie zarówno Leo Bulero (znów „Trzy stygmaty…”), jak i Barney Mayerson bez trudu utożsamiają Palmera Eldritcha z Bogiem (bogiem?). Robią to, ponieważ taka jest teza powieści.

Łatwo zauważyć, że nie ma to wiele wspólnego z ich osobistymi przekonaniami na temat boskości, o wierze nie wspominając (Barney jest niewierzący, Leo sprawia wrażenie agnostyka). Nijak ma się to także do twierdzeń samego Eldritcha, który swoim hasłem reklamowym konkuruje wprawdzie z Bogiem, ale jedynie na polu „dawania szczęścia” swoim klientom. Eldritch zamierza bowiem przejąć rynek psychotropów, ale pomimo wielkiej kampanii promocyjnej, żadnego sukcesu nie udaje mu się odnieść. Już prędzej za Boga można by uznać Pablo Escobara.

Nieprzypadkowo Dick podrzuca nam postać „fanatycznej” (określenie pochodzi od Barneya) neochrześcijanki Anne Hawthorne, która jako jedyna wprost sprzeciwia się utożsamieniu Eldritcha z Bogiem. Rzecz w tym, że Anne przedstawia argumenty w oderwaniu od swojej sytuacji emocjonalnej i duchowej. Poznajemy ją jako tryskającą ewangelizatorskim zapałem, ale potem Dick zasiewa w niej poważne wątpliwości (choć tu bez konkretów, jakby autor sam nie do końca rozumiał jej problem). Wydawałoby się więc, że teorie Barneya natrafią na podatny grunt w sytuacji, gdy Anne gotowa jest Boga pozostawić, czy nawet porzucić.

Tymczasem właśnie wtedy Dick wkłada w jej usta apologię Boga w ujęciu filozofii chrześcijańskiej. Jest to Bóg niepoznawalny, który sam decyduje o tym, kiedy i jak ujawnić się światu. Anne wypowiada się w sposób bardzo racjonalny (choć dosyć zagmatwany), ponieważ jej kryzys był pozorny – w rzeczywistości, jak inni bohaterowie, pozostaje ona statyczna. Ma reprezentować określony światopogląd i nie powinna się wychylać.

Z perspektywy czytelnika brzmi to mało przekonująco. Brakuje oznak starań, by umocować wypowiedzi postaci w jej psychologii. Przychodzą jej one z mało wiarygodną lekkością, jakbyśmy mieli do czynienia z robotem.

Dlaczego tak się dzieje? Wszyscy bohaterowie Dicka grają zgodnie do jednej bramki. Celem autora nie jest bowiem opowiedzenie ich historii, ale przedstawienie pewnego problemu. Pod tym względem literatura Dicka przypomina dialogi Platona. Różnica polega na tym, że Platon zapisał się w historii właśnie jako filozof, nie jako pisarz.

Ciekawe jest również to, że wprowadzając na scenę dość liczne grono bohaterów, Dick milcząco zakłada pewien intelektualny i edukacyjny egalitaryzm. Jeśli coś różni poszczególne postaci pod względem wykształcenia czy zdolności percepcji, nie jest to widoczne.

Koloniści na Marsie (nie wiemy, kim byli, mieszkając na Ziemi) bez trudu dostrzegają komizm w zestawieniu „Wyznań” św. Augustyna z rysowniczym stylem Roya Lichtensteina. Wygląda na to, że „Wyznania” były powszechnie znaną lekturą, a sztuka popartowego grafika pozostała rozpoznawalna mimo olbrzymich przemian społecznych i kulturowych.

W tym samym dialogu pojawiają się tytuły innych „popularnych” dzieł – o ile „Moby Dick” wydaje się do przełknięcia (może zresztą jako autoironiczne nawiązanie do nazwiska pisarza), o tyle już „Medytacje” Marka Aureliusza wyglądają dość dziwnie na liście lektur zesłańców.

Lubię, gdy autor jest erudytą, ale robię się podejrzliwy, gdy erudytami są wszyscy bohaterowie jego książki. Nie piszę tu przecież o scenie spotkania intelektualnej elity na herbatce u awangardowego poety, ale o rozmowie kolonistów zesłanych na Marsa. To, co uchodzi Simmonsowi w „Hyperionie” tutaj wygląda na gol samobójczy.

Dick nie wydaje się zresztą podchodzić zbyt poważnie do opisywanej sytuacji (tej i wielu innych). Służy mu ona do zainscenizowania pewnego żartu. Żart się udał, więc nie ma powodu do zmartwień.

Jeśli nawet przyjąć wniosek Lema, że powieści Dicka stoją na mocnym fundamencie niezmienności bohaterów, ja wcale nie widzę, co na tym zyskują. Zwłaszcza, jeśli podobny schemat występuje w każdym niemal utworze. Tacy bohaterowie nie porywają. Nie wzruszają. Po prostu – nie.

 

3. Pożółkłe motywy literackie

Philip K. Dick - iluzja, lustra

Poddałem krytyce tak światy, jak i bohaterów Dicka. Może więc, zgodnie z tezą Stanisława Lema, nie tam należy szukać prawdziwej wartości jego dzieł? Jeśli potraktować powieści Amerykanina jako utwory symboliczne (wspomniana „nonszalancja względem kanonów weryzmu”), czy mają szansę odzyskać pozycję tekstów wybitnych?

Mało kto, znając choć wycinek twórczości Dicka, nie wie, jakie tematy interesowały go najbardziej. Natura rzeczywistości i natura Boga są tym okiem cyklonu, wokół którego autor nieustannie wiruje. Bez dwóch zdań są to zagadnienia poważne i niejednoznaczne.

Problem polega na tym, że od 1969 (data wydania „Ubika”) powstało już wiele dzieł bazujących na wątpliwości w to, czy rzeczywistość nie jest iluzją. O ile w latach 60. Dick robił wrażenie, z perspektywy XXI wieku zwyczajnie nie zaskakuje. „Fantomatyka”, którą Lem zachwyca się w przypadku „Ubika”, stała się zjawiskiem na tyle powszechnym, że mądre słowo lwowskiego doktora nie zdążyło się nawet przyjąć. Dziś mówi się raczej o wirtualnej rzeczywistości, choć określenie to dość zauważalnie zawęża pierwotne znaczenie.

Niemal do cna wyeksploatowany został przez kinematografię („13 piętro”, „Existenz”) motyw rzeczywistości, która przypomina matrioszkę, zawierając kolejne wersje samej siebie w nieskończonym właściwie ciągu. Technologicznie znajdujemy się na etapie, gdy pomysł ten nie tylko nie wydaje się niedorzeczny, ale staje coraz bardziej wyobrażalny. Wszak na sprzęt VR stać dziś niemal każdego Kowalskiego.

Natura Boga z kolei – temat nomen omen wiecznie żywy – jest traktowana przez Dicka w sposób intrygujący, ale jednak daleki od przełomowego. Jak świat światem ludzie zastanawiali się nad tą kwestią i będą zastanawiali się jeszcze długo. Ciekawe, trzeba przyznać, podejście do tej kwestii ze strony Dicka, niknie wśród mnogiej literatury na ten temat. Literatury zresztą przez niego cytowanej (jak chociażby wspomniany wyżej Tomasz à Kempis wyprzedzający Dicka o bagatela sześć wieków).

Nakreślenie granicy między Bogiem a człowiekiem jest problemem często powracającym w sf – zarówno tej bardziej filozoficznej (Herbert, Simmons, Lem), jak i nawet „zwykłej” space operze (ot, choćby Battlestar Galactica). Teksty Dicka nie są tu zarzewiem żadnej intelektualnej rewolucji, choć przecież nie można ich posądzać o szafowanie banałami.

Dick porywa się na kwestie dość trudne i bardzo specyficzne dla chrześcijaństwa (wcielenie) a nawet katolicyzmu (transsubstancjacja). Obydwa te tematy, dotknięte  „Trzech stygmatach…”, wybrzmiewają ciekawie, ale wydają się ledwie zasygnalizowane.

A można na nie popatrzeć przez pryzmat tytułowych stygmatów, które stają się udziałem licznych osób, nawet teoretycznie „nieskażonych” zażyciem narkotyku Eldritcha. Jeśli istota, która wstąpiła w Palmera jest takim jakby-bogiem (wcielenie), a narkotyk Chew-Z jest sposobem wciągnięcia ludzi do wnętrza jego świadomości (komunia), to stygmaty oznaczają stałą, choć przejściową obecność pseudo-Eldritcha w dziwnie odmienionej naturze ludzi. Można iść dalej i zapytać: czy właśnie na tym może polegać przeobrażenie? Na stawaniu się częścią umysłu Boga – tak jak zażywający Chew-Z przenosili się do umysłu pseudo-Eldritcha?

Takie rozważania nie byłyby zupełną nowością w fantastyce (czy to naukowej, czy baśniowej), ale Dickowi w ogóle na nich nie zależy. Dotyka problemu i cofa rękę, jak oparzony. Brnie przez meandry zagmatwanej historii po to, by w najciekawszym momencie wycofać się i pozostawić sprawę w oparach absurdu i nieugruntowanych domysłów. Ma do tego pełne prawo. Ale ja bym to podsumował jednym zdaniem:

Z dużej chmury mały deszcz.

 

Ile Dicka w Dicku?

Czy nie jest tak, że bezrefleksyjnie przypisujemy twórczości Dicka wartość, którą tak naprawdę odnaleźliśmy dopiero w licznych adaptacjach czy retellingach? W dziełach zaledwie Dickiem inspirowanych.

Wszak dickowskie motywy zostały już dawno przez kulturę popularną pożarte i przetrawione. Myśląc o Dicku przez pryzmat tych, którzy znaleźli w nim inspirację, łatwo przypisujemy mu zasługę w powstaniu obrazów tak klasycznych już, jak wspominany „Matrix” Wachowskich.

Dodajemy przez to splendoru pierwowzorowi. Ale czy słusznie?

Inspirować można się przecież zarówno literaturą przednią, jak i poślednią. Nie bez powodu niemal każda hollywoodzka adaptacja „dzieł mistrza” dość luźno bazuje na źródle. Daleko nie trzeba szukać – zarówno „Bladerunner”, „Pamięć absolutna”, jak i „Raport mniejszości” są ekranizacjami tylko w pewnym stopniu.

Większość ciągnie historię dalej, poza punkt, w którym Dick ją przerwał. Czy oznacza to, że Hollywood spłyca jego utwory? To byłby zbyt daleko idący wniosek.

Hollywood potrafi poradzić sobie z wieloznacznością. Warto rzucić okiem na bardzo dickowską w tematyce „Incepcję”, która pozostawia widza w stanie nie różniącym się wiele od tego z zakończenia „Ubika”. Film Christophera Nolana to zresztą dobry przykład na to, iż Dick nie ma wyłączności na zacieranie granic snu i jawy. Mało tego, wielu robi to już lepiej, niż on.

Trudno mi o sentyment dla Philipa K. Dicka – zupełnie nie z powodu tego, jakim był człowiekiem (kto nie wie, niech lepiej nie drąży), ale tego, jakim był pisarzem. A pisarzem był, w moim odbiorze, średnim.

Tryskał pomysłami jak rzymska fontanna wodą i podobnie jak ona, chlapał nimi gdzie popadnie. Dałoby się sypnąć jeszcze garścią zarzutów, ale doprawdy nie potrzeba mi już więcej gwoździ – wieko trumny trzyma się solidnie.

Wśród mojego panteonu pisarzy nie ma posągu Philipa K. Dicka. Przez chwilę majaczyła tam jego zjawa, ale zniknęła po tym, jak nasikał na nią pies, który był Palmerem Eldritchem. Być może w którymś z równoległych światów stoi taki posąg, ale nie w moim.

 


 

Przypisy

  1. więcej w „Fantastyce i futurologii
  2. uwaga umieszczona przez Lema w przypisie do „Fantastyki i futurologii”
  3. „O naśladowaniu Chrystusa” tłum. Stanisław Kuczkowski SJ

3 koment. na temat “Trzy stygmaty Philipa K. Dicka – obalanie mitu”

  1. Wow:) Odkryłeś właśnie, że twórczość może się zestarzeć i to, co było wyobrażeniem przyszłości staje się wizją pełną humoru. W każdym razie, jako wieloletni fan Dicka (Imperium, wcale nie upadło) zgadzam się z Tobą. I jednocześnie nie zgadzam. Właśnie to co napisałeś jest dla mnie istotą dickowości. Stawia pewien problem, umożliwia uświadomienie sobie, pewnego stanu i zostawia nas. Nie daje gotowych recept, odpowiedzi. Pozwala mnie, czytelnikowi na swobodne myślenie. Dlatego zawsze będę uważał go za wariata, ale genialnego:)
    To, że można poruszyć temat będący podstawą pomysłu autora lepiej? Można:) Jednak, pomyślałeś że Dick mógł być ziarnem dla innych autorów? Na koniec, życzę wielu pisarzom takich kiepskich powieści, które są nadal czytane:)

    1. Dzięki za komentarz, Przemek! Rzeczywiście, chwilami może się wydawać, że napisałem tu rzeczy oczywiste, a niektórych smaczków pewnie nawet nie dostrzegam. Piszesz to z perspektywy wieloletniego fana, masz więc nade mną przewagę już na starcie 🙂
      A jednak podejrzewam, że większość, na którą powołuję się we wstępie do tego wpisu, nie ma tak dobrze, jak Ty. Są w sytuacji podobnej do mojej – czytali w życiu niejedno i wcale nie tylko rzeczy łatwe do przetrawienia. Oni, nie ostrzeżeni, oczekują od Dicka po prostu czego innego. Z dużym prawdopodobieństwem zawiodą się. Może mój skromny wkład pozwoli im nie brać się za lekturę, która zwyczajnie im nie podejdzie. Albo wziąć się tym bardziej – już z odpowiednim nastawieniem.
      Czy można na tej podstawie ocenić całokształt twórczości autora? Jest to bardzo ryzykowne. Dlatego w ostatnim akapicie podkreślam, że koniec końców chodzi tu o mój stosunek do Dicka. Nie mnie obalać pomniki, które stoją w cudzych ogródkach 😉

  2. Polecam książkę „Bóg w sprayu – filozofia wg Philipa K. Dicka”, może rozświetli nieco sprawę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.